niedziela, 19 lutego 2023

Życie nie stoi w miejscu...

 Płomień maleńkiej świecy rozpalał się coraz bardziej. Z początku nieśmiało, a potem coraz odważniej wspinał się po jedwabnym sznureczku, otulając go swoim gorącym uściskiem. Patrzyła, jak materia najpierw się rozżarza, a potem topnieje bez śladu, a płomyk, nie tracąc rezonu sięga coraz niżej – tam, gdzie ogarek stanowił jeszcze nienaruszoną całość.

fot. pixabay


Było zimno. Delikatny, nieduży ognik nieco rozpraszał mrok, ale nie był w stanie ogrzać ani rąk, ani zdrętwiałych nóg. Otulona wełnianą, kolorową chustą rozcierała dłonie i chuchała w piąstki, jednocześnie szurając nogami, obutymi w kiedyś ciepłe, a teraz już wytarte i dziurawe bambosze.

Nagle usłyszała kroki. To musiały być ciężkie, podkute zelówkami oficerki jej ojca; nie dało się pomylić ich z niczym innym. Skóra butów, mimo upływu czasu, wciąż charakterystycznie skrzypiała, a odgłos, jaki było słychać przy chodzeniu, przypominał równy krok defilady wojskowej.

Pukanie.

-  Proszę, proszę wejść – powiedziała cichutko – otwarte. Proszę, proszę wejść – powtórzyła.

Otworzył drzwi. Patrzyła, jak z mroku wyłania się jego twarz. Najpierw widać było tylko zarys, jakby szkic ołówkiem wykonany przez rysownika, ale z każdą chwilą widziała go coraz wyraźniej.

- Mamo, dzień dobry – usłyszała. - Przepraszam, że dopiero teraz. Wiesz, jak to jest: najpierw praca, potem dom, zakupy, jakieś sprawy. No i ten śnieg, ani dojechać do ciebie. Może da się mama namówić na zamieszkanie z nami? Dopóki nie zrobi się ciepło, nie na zawsze. Zmarzła mama, a co jak przyjdą mrozy?

Podniosła wzrok. Jej syn. Jej dobry, ukochany, jedyny syn. Piękny, dorosły, mądry. I czuły.

Uśmiechnęła się.

- Wojtuś, nie trzeba, nie będę wam siedzieć na głowie. Marylka nie byłaby zadowolona, zresztą – macie teraz Antosia, więc jest co robić. Tylko napalić w piecu byś mi pomógł, co? Kaszy sobie ugotuję, herbaty zrobię. Kowalikowa przyniosła mi pierogów wczoraj, to sobie podjem. Nie dzieje mi się krzywda, synku, naprawdę.

Mężczyzna kucnął przy matce. Nigdy nie umiał okazywać czułości, choć po śmierci ojca nauczył się płakać. Schylił się, żeby ucałować matczyną rękę. Przyjrzał się: była pomarszczona, o prawie przezroczystej skórze, poznaczonej błękitnymi żyłkami. Powodowany nagłym odruchem przylgnął policzkiem do tej dłoni, która tyle lat dla niego pracowała, która zawsze była gotować potrzymać i przytulić, i która nigdy go nie uderzyła.

- Mamo – zaczął – oczywiście, napalę w piecu, narąbię drewna i przyniosę wodę ze studni. Ale niech mama jeszcze raz to przemyśli, dobrze? Marylka pytała o mamę, sama zaproponowała, żeby mamę przywieźć do nas. Antoś ma swój pokoik, ale na razie śpi w łóżeczku w naszej sypialni, bo w nocy Marylka go karmi, czasem trzeba go utulić, bo płacze… Wstawimy mamie tapczanik od Adrianki, bo ona już na nim nie śpi, do pokoiku Antosia. Będzie mama mieć tam wszystko, co trzeba. I do doktora, jak będzie trzeba, będzie blisko. A Adrianka wspominała wczoraj, jak mama czytała jej wierszyki, jak przyjeżdżaliśmy tutaj na wakacje. Mamo…

Przerwał, bo kobieta pogładziła go po policzku. Spojrzał na nią. Płacze? Dlaczego płacze?

Czekał. Widział, jak dwie duże łzy spływają po jej policzkach i spadają na brzeg chusty, którą miała okryte kolana.

- Synku… - miała cichutki głos, a mimo to było w nim coś takiego, co zachwycało i zatrzymywało w miejscu – Wojtuś…

Wiedział, że się nie zgodzi. Ona zawsze mieszkała tutaj, tutaj miała sąsiadów, swój ulubiony kawałek sadu na zboczu. Tu był jej dom.

- Dobrze, mamo. Nie mogę mamy zmusić. Ale musi mi mama obiecać, że da nam mama znać, jak zmieni zdanie.

- Będziecie czekać? Ty, Marylka, Adrianka i Antoś? Powiedz… - wyrwało się jej jakby wbrew jej samej.

Mężczyzna uśmiechnął się.

- Mamo, nie będziemy tylko czekać. Będziemy tu do ciebie wszyscy przyjeżdżać. Może któregoś dnia zmienisz zdanie…

- Może kiedyś, synku. Ale teraz – pomóż mi napalić w piecu. Na tej świeczce kaszy nie dam rady ugotować – uśmiechnęła się. – I przynieś wody, to napijemy się dobrej kawy z mlekiem. A wiesz, Wojtuś, że Mruczek wrócił? Trzy dni go nie było, już myślałam, że przepadł. A on, popatrz, wrócił. Zobacz, jak łypie na Ciebie spod stołu. 

fot.pixabay

Musisz częściej przyjeżdżać, synku, żeby on Cię zapamiętał. Na obcych strasznie prycha, a ja wolę, jak mruczy. Słyszysz? Jak traktor u Bartków. Pamiętasz Bartka? A wiesz, jak on wyrósł? Nie poznałbyś go. Ale przecież wiadomo, życie nie stoi w miejscu…

piątek, 17 czerwca 2022

Czy Pani też jedzie tym pociągiem?

20 lat temu, Warszawa – Ochota.

Dzień prawie jak co dzień.

Wstałam za późno. Dlaczego ten przeklęty budzik nie zadzwonił? Biegając jak oparzona ubierałam się, jednocześnie pakując torbę do pracy. Wybiegam z mieszkania i zatrzaskuję klucze wewnątrz. Trudno, poczekam wieczorem na schodach na powrót Oli. Teraz tylko się nie spóźnić.

Jakie szczęście, że winda stoi na moim piętrze. Wchodzę, naciskam guzik z literą „P”. Słyszę głos sąsiadki:

- Jeszcze ja!

Przytrzymuję drzwi. Niemal wbiega - z psem, wylewnie dziękuje za siebie i za Maksa:

- Prawda, Maksiu, że się cieszymy? Biedaku, już zaraz będzie spacerek...

Ruszamy… i za chwilę stajemy. Parter? Nie, piąte piętro. Ja mieszkam na szóstym, nie najechałam się. Patrzę na zegarek. Stoi. Pewnie solidaryzuje się z windą.

- Która jest godzina? – pytam sąsiadkę.

- Godzina spaceru Maksia, proszę pani! – wykrzykuje i zaczyna nerwowo naciskać wszystkie przyciski po kolei. Guzik alarmu nie działa, więc zaczynamy walić w drzwi. Pies nam pomaga. Nie wali w drzwi, szczeka. Ktoś usłyszał. Po półgodzinie winda rusza.

Wypadam z budynku, usiłuję wsiąść do tramwaju, ale ten odjeżdża. Wsiadam do następnego. Zakładam na uszy słuchawki od empetrójki, podkręcam głośność. O, tak jest dobrze. Uwielbiam Oldfielda. Nie słyszę odgłosów miasta, słyszę muzykę.

Dojeżdżamy do Centrum. Wychodzę z tramwaju, idę do metra. Zajmuję miejsce siedzące, ciągle słuchając. Jest mi dobrze. Zbyt dobrze… Zasypiam. Budzi mnie jakieś szarpanie. Otwieram oczy. Jakiś facet tarmosi mnie za ramię. Rusza ustami, ale ja go nie słyszę. Straciłam słuch??? A nie, to słuchawki. Zdejmuję.

-To ostatni przystanek, musi pani wysiąść.

Cholera,  powinnam była to zrobić przystanek wcześniej. Przechodzę na drugą stronę peronu, znów słuchając muzyki. Tym razem głośniej, żeby nie zasnąć. Przyjeżdża pociąg. Jeden krok i jestem w wagonie.



Czemu ci ludzie tak na mnie patrzą? Podchodzi jakiś gość w mundurze. Pokazuje, żeby zdjąć słuchawki. Zdejmuję.

- Czy pani jedzie tym pociągiem?

Kiepski pomysł na podryw. Krzywię się w grymasie pod tytułem „Wymyśl coś lepszego”.  On nie odpuszcza:

 - Czy pani jest pracownikiem metra?

Parskam śmiechem.

- Nie proszę pana, nauczyciele polskiego też są potrzebni.

Co za gość. Żadnego uśmiechu, zero reakcji. Szkoda, że nie jestem psychologiem.

-  To proszę wysiąść, to pociąg dla pracowników metra, on jedzie w głąb stacji, tam nie wolno przebywać osobom postronnym.

Jakby zapowiadał prognozę pogody. Po chwili dociera do mnie, co usłyszałam.

- To jak mam dojechać do pracy? – mówię niby spokojnie.

- Za chwilę podjedzie kolejny pociąg, który panią zawiezie na właściwą stację.

Rezygnuję z podróży. A raczej – jestem zrezygnowana.

Mam jakieś deja vu. Znowu wysiadam, a  za chwilę znowu wsiadam. Zaklęty krąg czy rollercoaster?

Wreszcie. Stacja Natolin.

Wybiegam po schodach na górę. Godzina spóźnienia. No ładnie. Dyrektor mnie zabije. Wpadam na teren szkoły. Furtka otwarta, ale drzwi szkoły zamknięte. Dzwonię, pukam, szarpię za klamkę.  Z pobliskiej plebanii wygląda ksiądz wikary.

- Coś się stało? Dziś zamknięte. Pani przyjdzie w poniedziałek.

Szybko mrugam oczami. Może śpię? No nie, wikary jest prawdziwy.

- Ale jak to zamknięte? Ja tu pracuję. Dlaczego zamknięte? Ja mam lekcje, spóźniłam się, bo winda, tramwaj, metro i pies sąsiadki, ale już jestem.

Ksiądz bardzo uważnie mi się przygląda.

- Może wody? Słońce dziś bardzo grzeje, może pani wejdzie, odpocznie…

- Nie chcę wchodzić! – denerwuję się  - nie chcę odpoczywać! Chcę pracować, chcę iść do dzieci, mam lekcje!

Ksiądz wykonuje rękami jakieś niezrozumiałe dla mnie gesty.

- Ale spokojnie, to dobrze, że pani chce pracować, dzieci na pewno panią polubiły, jest pani taka … - zawahał się – niepowtarzalna. Ale…

- Ale co? – wyrzucam z siebie mało grzecznie.

- Ale dziś sobota. Proszę wrócić w poniedziałek.

 ***

Ten guzik w windzie… P… To nie parter. To pech. Trzeba było nie wsiadać.

sobota, 30 kwietnia 2022

Prezes w bibliotece. Ale także w drodze do biblioteki i zaraz po wyjściu z niej, czyli co się czasem kotłuje w głowie pana prezesa.

 


Dobrze, pójdę. Żeby nie było, że nie interesuję się własnym synem. Pójdę i pożyczę mu tę książkę, i przyniosę do domu. Żeby nie było. Nie chce mu się samemu, woli siedzieć w telefonie, smarkacz jeden. Już ja go przypilnuję, żeby przeczytał. Od deski do deski!

Kluczyki. Aktówka.

Co za bałwan tak parkuje! Pewnie baba, trzy miejsca parkingowe zajęte. A policja jak zwykle nic nie robi. Zapłaciłaby jedna z drugą za złe parkowanie to by się może oduczyła. Chociaż nie wiadomo, baby są nienauczalne.”

- O dzień dobry, panie prezesie, jak miło pana widzieć.

„Że też musiał się napatoczyć ten dureń. Więcej szczęścia niż rozumu. Kupił sobie stołek, pacan jeden.”

- Tak, tak oczywiście, za chwilę będę w firmie. Naturalnie, natychmiast przyniosę ten raport, jak tylko przyjadę. Gdzie jadę? A wie pan, po drodze chciałem coś pilnego załatwić. No oczywiście, że się nie spóźnię. Będę punktualnie, na pewno.

„Co on mnie tak wypytuje? Lepiej by się zajął swoimi sprawami.

To ja powinienem być na jego miejscu. Miałem dostać ten awans już wcześniej. Ten przeklęty kontrakt wszystko pokrzyżował. Ale ja jeszcze im wszystkim pokażę, kto jest najlepszy.”

- Dzień dobry, nazywam się Antoni Gładosz. Jestem prezesem w firmie marketingowej Acapulco i, niestety, ojcem mojego syna. No oczywiście, że jestem dumny, tak tylko mi się powiedziało. Co to ja chciałem… acha. Wie pani, syn potrzebuje książki do szkoły. Nie wiem, jakiej. Nie mówił. Jakaś lektura. No do ósmej. U nas w mieście. A to pani nie wie, jak lektury po kolei tam czytają? A kto ma wiedzieć. A co za różnica, jaka biblioteka. Każda jest taka sama.

Dobrze, napiszę do niego.

„No ale granda. Co one robią w tej bibliotece, pewnie piją kawę i czytają książki. Żeby nie wiedzieć, co jest potrzebne dzieciakom do szkoły. Bezczelność.”

-Synek, co to za książka do szkoły, co ci potrzeba. W bibliotece pytają. Nie mów do ojca po imieniu! Już ja z tobą porozmawiam, jak wrócę do domu. Jak to nie mówisz. Napisałeś właśnie. A, to tytuł.. dobra, już nie pyskuj. Niewinny na pewno nie jesteś.

- Syn napisał, że książka nosi tytuł „Antek”. Jaka nowela? Książka ma być. A, tak się nazywa. Dobra, to wezmę. Na długo to można pożyczyć? Na miesiąc tych kilka kartek? A jak przeczyta wcześniej, to musi czekać ten miesiąc? Może przynieść… Tyle dobrego.

Dobrze. Do widzenia. Miłej pracy życzę.

„Dopiero dzień się zaczął, a ja już jestem zmęczony. To ja mam tłumaczyć tej kobiecie za ladą, co mój syn w szkole czyta? Toż ona to powinna wiedzieć. Nie liczą się w tym mieście z człowiekiem, oj nie liczą. Może czas na zmiany? Trzeba pomyśleć, może to dobry pomysł. Mój, więc na pewno dobry. Ma się tę intuicję. Znowu jakaś baba zostawiła samochód? I jak ja mam wyjechać z tego parkingu? Co za bajzel…”

niedziela, 20 lutego 2022

Koniec i kropka

 


Narada trwała wyjątkowo długo i była bardzo burzliwa. Wszystko miało się odbyć bardzo szybko i sprawnie, wszyscy mieli być zadowoleni, ale – niestety.

Kropki nie było na zebraniu. Wprawdzie dwukropek uważał, że może wypowiadać się w Jej imieniu, bo przecież on też ma w sobie kropkę, ale najpierw sprzeciwił się temu Wykrzyknik, który – jak zwykle zresztą – głośno krzyczał, chcąc zwrócić na siebie uwagę, potem do Wykrzyknika dołączył się Cudzysłów, celowo zawieszając głos i tak intonując swoją wypowiedź, że nikt nie był pewien, co właściwie chce powiedzieć. Pytajnik milczał.

Ostatecznie jako pierwszy głos zabrał Wielokropek.

- Otóż… moi drodzy… sytuacja byłaby, rzekłbym, oczywista, gdyby nie Kropka. Zauważyliście zapewne, że wpycha się wszędzie… We mnie jest, można powiedzieć, potrójnie. Kolega Pytajnik i Wykrzyknik też nie mogą się od niej uwolnić, tak samo jak Średnik i Dwukropek. Trzeba coś z tym zrobić… według mnie oczywiście… ale niech zdanie większości będzie tu wiążące.

- Tak! Tak, ma rację! – gorączkował się Wykrzyknik – niech każdy coś powie! Zróbmy z tym porządek! Niech się nie szarogęsi! Dość tego! – krzyczał coraz głośniej.

- Jakby to ode mnie zależało – dołączył się do dyskusji Dwukropek – najpierw bym z nią porozmawiał i zapytał o to, co następuje:

- jakie są jej zamiary,

-czy świadomie chce uczestniczyć w roli każdego z nas,

- czy, jeśli zostanie o to poproszona, sama dobrowolnie zrezygnuje we swej obecności wszędzie.

-  Wydaje mi się – odezwał się Cudzysłów – choć oczywiście mogę się mylić, że – mówiąc w przenośni – Kropka nie jest niezbędna. Mówi się, na przykład, „koniec i kropka”. A przecież jak koniec, to wiadomo, że kropka. Wydaje się zatem, że można byłoby zrezygnować z jej obecności, przynajmniej w niektórych sytuacjach.

- Też jestem tego zdania – zgodził się Średnik – niech jej się nie wydaje, że jest taka ważna; naprawdę, widziałem już wiele zdań i tekstów i nigdzie nie zauważyłem, żeby jakiekolwiek zdanie należało definitywnie kończyć. Przecież można pozostawić jakieś niedopowiedzenie, jakąś niepewność u czytającego; można mu zostawić pole do własnej interpretacji. Ostatecznie Wielokropek to też Kropka, tylko trzy razy…

Wszyscy spojrzeli na Pytajnik, który siedział cicho i przysłuchiwał się wypowiedziom.

- Mam coś powiedzieć? – spytał. – Chcecie znać moje zdanie?

- O, patrzcie go! – zaperzył się Wykrzyknik  i podskoczył na swojej jednej nodze – mamy go może prosić, jeszcze czego! – wykrzyknął i ostentacyjnie odwrócił się w stronę okna udając, że dzieją się tam bardzo ciekawe Reczy.

- Daj spokój, nie powie, co myśli – Cudzysłów podszedł do Wykrzyknika – „dzieci i ryby głosu nie mają”, nie ma w tym przysłowiu mowy o Pytajniku. Przecież zależy nam, żeby rozwikłać tę  sytuację.

- Dobrze, mów! – może zbyt głośno, ale już łagodniejszym tonem powiedział Wykrzyknik. – Miejmy to już za sobą.

Pytajnik odchrząknął.

- Dlaczego tak bardzo nie lubicie Kropki? – spytał i nie czekając na odpowiedź mówił dalej – Wydaje mi się, że Kropka nie jest niczemu winna. Owszem, zostawia swój ślad w wielu znakach interpunkcyjnych, czasem występuje sama, ale czy ktoś z Was pomyślał, z czego składałby się Wielokropek, gdyby nie Kropka? Albo Dwukropek? A kto by wiedział, że Średnik, to średnik, a nie Przecinek, gdyby nie Kropka? A Wykrzyknik bez Kropka czy by nie wyglądał jak zwyczajna kreska?

Zapadło milczenie. Znaki interpunkcyjne niepewnie spoglądały jeden na drugiego. Czuły, że Pytajnik ma rację. Rzeczywiście, bez Kropki większość z nich nie byłaby sobą…

Porozmawiały jeszcze między sobą, ale powoli każdy zaczynał zbiegać się do domu i nikt już nie myślał, żeby wyrzucić Kropkę spośród nich.

Tak całkiem szczerze – bardzo mnie to cieszy. Gdyby nie było Kropki, to opowiadanie nie miałoby końca.

czwartek, 2 września 2021

Spacer Literacki z Moniką A. Oleksą. Nałęczów, 28.08.2021.

 

Nie lubię pisać relacji. Nie lubię pisać o tym, co było, bo prawie zawsze – szkoda, że już po, że się skończyło i że to już historia. Ale obiecałam.

28 sierpnia rano padał deszcz. Najpierw mały, potem większy. A potem – mniej więcej 10 kilometrów przed Nałęczowem – nagle zrobiło się prawie sucho. Coś tam kapało, ale prawie niezauważalnie, a kiedy dojechaliśmy do Eweliny w Nałęczowie – zaczynało się rozjaśniać.


fot. Elżbieta Wawer


Do umówionej godziny spotkania pozostawało jeszcze sporo czasu, ale na tarasie kawiarni już siedziało kilkanaście osób. Czy byłam zdziwiona? Niespecjalnie. Wiedziałam, że czytelnicy powieści Moniki A. Oleksy nie odpuszczą takiej okazji, żeby się spotkać ze swoją ulubioną Autorką. Przybyli spod Wrocławia, z  Janowa Lubelskiego (Dropsy 💗), z bliższych i dalszych okolic… Zanim się zaczęło – już było pięknie J

I mogę powiedzieć, że zaczęło się na dobre, zanim zaczęło się oficjalnie J

A kiedy przybyła Monika A. Oleksa – zza chmur wyjrzało słońce.

fot. Elżbieta Wawer


Przywitania, uściski, uśmiechy… radość, rozmowy… działo się naprawdę sporo.
    Najpierw kawa i ciasteczko zakupione w Ewelinie, zdjęcia, dużo, dużo ciepłych słów…

fot. Elżbieta Wawer

Potem – kilka słów powitania od Moniki – dobrych i życzliwych, i serdecznych: że dobrze, że jesteśmy, że dziękuję, że jesteście… i słowo o tym, że plan Spaceru jest taki, że … go nie ma ;) Wypijemy kawę i pójdziemy w stronę Parku Zdrojowego, a potem  - zobaczymy. Potem – kilka ogłoszeń organizacyjnych… i książka. Ta najnowsza, wyczekana, piękna, nowa, pachnąca farbą i kusząca treścią. I długa kolejka do otrzymania dedykacji od Autorki. I rozmowy przy tym, i króciutkie „wejścia” na żywo na facebookowej stronie Fanklubu.


Sam spacer – nieśpieszny, spokojny, radosny, z czasem na rozmowę i na rozglądanie się wokół. Sesja zdjęciowa z Panem Prusem (dziękujemy Mu za cierpliwość!), wizyta w małym, pięknym, drewnianym, pochodzącym z początku XX wieku,  kościółku pw. św. Karola Boromeusza… 


fot Elżbieta Wawer

Potem jeszcze rzut oka na dom Stefana Żeromskiego i powolny powrót do Eweliny, gdzie –  bez entuzjazmu – pożegnaliśmy się, wymieniliśmy się adresami, numerami telefonów i obdarowaliśmy się uśmiechem, spojrzeniem, uściskiem… Wszystko było takie niezwykłe: Czytelnicy byli zachwyceni, Monika A. Oleksa – promieniała i miała dla każdego z nas dobre słowo i ciepły gest…


fot. Elżbieta Wawer


Nie lubię pisać relacji.

Chciałoby się zaraz tam wrócić i poszukać jeszcze ciepła tamtego spotkania, posłuchać echa tamtych rozmów, ogrzać się jeszcze w uśmiechach i przytuleniach, jakich nie brakowało…

Zostały zdjęcia. Te, co tutaj – to zaledwie kilka. 




fot. Elżbieta Wawer

Reszta – kiedyś, co jakiś czas, w innych miejscach…

Co w nas zostało? Poczucie niedosytu, to na pewno. I pewność, że byliśmy dokładnie tam, gdzie powinniśmy być, w tym czasie i w tym miejscu. I wśród tych ludzi. Nieprzypadkowych. Bliskich, choć nie znanych osobiście. Serdecznych i takich ... samych swoich. Cudownych. Bo właśnie tacy są Czytelnicy książek Moniki A. Oleksy.






niedziela, 18 października 2020

Tajemnica pewnego dworku

 

To była nawałnica rodem z trillerów. Pioruny waliły jak oszalałe, niebo niemal bez przerwy było rozświetlone błyskawicami, a strugi deszczu tworzyły nieprzeniknioną ścianę deszczu. Mateusz do strachliwych nie należał, ale ten dramat rozgrywający się za oknem sprawiał, że czuł się dość niepewnie. Jego odczucia potęgował fakt, że od ponad tygodnia przecież niemal nieustannie myślał o tajemnicach, jakie odkrył na stronach kartek zeszytów z lnianego woreczka. Dziś jednak nie mógł się skupić na swoim odkryciu; burza całkiem wybiła go z rytmu i nie pozwalała skoncentrować się na zapiskach z pożółkłych ze starości kartek. Siedział w fotelu i bezczynnie wpatrywał się w okno, które na czas huraganu stało się niby ogromnym ekranem, na którym trwała transmisja na żywo. Widział, jak połamane gałęzie odrywają się od drzew i uderzają w dachy i balkony pobliskich bloków, widział potoki wody, które doszczętnie pokrywały ulice i chodniki i zastanawiał się, jak rano będzie to wszystko wyglądać.




Był zmęczony. Ostatnio dużo pracował, bo nie chciał, żeby szef cofnął mu urlop – zwłaszcza teraz, kiedy okazały się te wszystkie rzeczy. Bardzo się tym wszystkim przejął i choć nigdy nie spał przepisowych ośmiu godzin, to teraz spał jeszcze mniej, bo w nocy różne pomysły przychodziły mu do głowy. Tym razem jednak monotonny szum deszczu i coraz cichsze odgłosy mijającej burzy sprawiły, że zasnął na fotelu.

 

Drogi Bratanku,

cieszę się, że mogłem się z Tobą tamtej nocy zobaczyć i że mogliśmy porozmawiać, nie niepokojeni przez nikogo. Mam też nadzieję, że zrozumiałeś, o jak ważne sprawy rzecz idzie i jak bardzo liczę na Ciebie. Doprawdy, Twój ojciec byłby z Ciebie dumny.

Obiecałem napisać Ci o pewnej wskazówce.

Jak zapewne wiesz, Twój dziadek miał kilka posiadłości. Jedna z nich położona była niedaleko Bychawy. Sam dworek był nieduży, ale mieścił się w samym środku urokliwego parku, pośród licznych drzew. Rosły tam sosny syberyjskie, potężne i mocne; były też ogromne dęby i zadziwiająco rozłożyste lipy. Do samej posiadłości prowadziła jedna droga dostępna dla pojazdów, ale idąc piechotą można tam było dojść z dwóch stron – od strony stawów, które obfitowały w mnogość ryb i od strony zabudowań powyżej dworku, dróżką biegnącą przez niewielkie zarośla. Z czasem miejscowi wydeptali tam kilka innych ścieżek, jednak dojechać do samego domostwa można było tylko z jednej strony. Drogę tę łatwo poznać – bowiem po jej lewej stronie rosną graby, posadzone w rzędzie, jeden obok drugiego.

Kiedy staniesz twarzą do zabudowań, po prawej stronie, niedaleko zbocza, ujrzysz ogromne lipy. Jeśli po moim opisie rozpoznasz owo miejsce, udaj się tam jak najrychlej, aby wszystko dokładnie samemu zobaczyć.

Daj mi znać, kiedy Ci się to uda. Tymczasem bywaj zdrów.

Twój stryj Konstanty.


c.d.n.

niedziela, 7 czerwca 2020

Codziennie historie w niecodziennych czasach.



Jakiś czas temu, w pewnej bibliotece...

Puk, puk…
- Dzień dobry, można na chwilę?
Karolina, dyrektor biblioteki, oderwała wzrok od monitora, na którym widniały słupki danych i cyfr, i spojrzała w stronę drzwi. Ton głosu oraz mina Weroniki, bibliotekarki oddziału dla dorosłych, zwiastował kłopoty.
„Im szybciej tym lepiej” – pomyślała Karola i skinęła głową.
- No chodź, wejdź. Co tam?
- Bo dzwoniła czytelniczka.
- To się w naszej pracy zdarza – uśmiechnęła się Karolina – porozmawiałaś, pomogłaś?
- No właśnie nie. Bo ona dzwoniła, ale nie dała mi dojść do słowa. Powiedziała tylko, że czeka, aż to wszystko się skończy i przyjdzie sama, i już się nie może doczekać, bo nie ma co czytać, a w ogóle to granda jakaś, żeby biblioteki zamykać, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zamierza lizać książek, a już na pewno nikt nie zamierza na nie kaszleć. I jeszcze powiedziała, że ona może nie jeść trzy razy dziennie, ale czytać regularnie musi, bo bez tego czuje, że nie żyje.
Karolina słuchała tego słowotoku z kamienną twarzą, choć nie było łatwo utrzymać emocje na wodzy.
- I co teraz? – Weronika zadała to pytanie, choć wiedziała, że może nie usłyszeć odpowiedzi. Wiedziała, że i dla niej, i dla Karoliny sytuacja nie jest łatwa. Dla Gabrysi, która pracowała z nimi, ale na oddziale dla dzieci, też nie. Wszyscy się zastanawiali, co można zrobić, żeby choć w niewielkim stopniu poprawić sytuację i żeby choć przez chwilę można było nie myśleć o zagrożeniu, epidemii i obostrzeniach.
Karolina też tego nie wiedziała. Ale była pewna, że wszystko się ułoży. Sytuacja się unormuje, emocje opadną, czytelnicy doczekają się w końcu wizyty w bibliotece. I wiedziała, że szczęściu trzeba pomóc. Postanowiła działać.

***
Dzień zaczął się zwyczajnie. Karolina przyszła do pracy kilka minut po 9. Postanowiła popracować, nadrobić zaległości mailowe i przymierzyć się do zrobienia nowych zamówień książkowych. Kilka tytułów miała w głowie już od jakiegoś czasu, ale teraz w końcu znalazły się na nie pieniądze.
Niestety, praca jej jakoś nie szła. Myśli odpływały, a wzrok uciekał w stronę okna jej gabinetu, przez które widać było deszczowe, poszarzałe niebo i puste ulice miasteczka. Jakieś pojedyncze samochody, ale prawie żadnego człowieka. W Karolinie zaczęła wzbierać złość. Trochę bez sensu, bo nie miała wpływu ani na pogodę, ani na obecność wirusa, który rozpanoszył się w kraju i ani myślał ustąpić, ale widać człowiek nie jest panem swoich uczuć, jak mawiała jedna z czytelniczek, która regularnie wpadała do biblioteki, jak tylko na półce pojawiały się nowości.
Ciche pukanie do drzwi gabinetu przerwało te rozmyślania.
- Kawy?
Gabrysia stała w drzwiach i patrzyła na Karolinę pytającym wzrokiem, choć wiedziała, że odpowiedź zawsze będzie twierdząca. Karolina kawy nigdy nie odmawiała. Kiedyś, raz, dawno temu, ale – jak sama wtedy mówiła – chyba przez pomyłkę poprosiła o herbatę. Ale dziś  - nie był ten dzień.
- Skoro pytasz – uśmiechnęła się pani dyrektor – chętnie, poproszę i dziękuję. A coś słodkiego do kawy mamy?
Gabrysia zastanowiła się przez chwilę.
- Chyba tylko cukier.
- Innego słodkiego – machnęła ręką Karola – dobra, wypijemy na surowo. I zanieś do czytelni. Musimy pogadać.
- Ale że ze mną? – spoważniała Gabrysia – że coś zrobiłam źle?
- Ale że z tobą – tym samym tonem, ale mrużąc jedno oko, odpowiedziała Karola – i z Weroniką. I chyba sama ze sobą też muszę pogadać – westchnęła. - Może jak opowiem sobie o wszystkim głośno, to przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł?
- Dobra, to lecę. A co z tą kawą? Pijemy?- spytała Gabi, chcąc się upewnić, czy wcześniej ustalona kolejność działań została zachowana – Kawa, czytelnia, gadanie?
Karola już chciała rzucić jakąś celna ripostę, ale zadzwonił telefon. Kiwnęła tylko głową i podniosła słuchawkę aparatu:
- Miejska Biblioteka Publiczna, słucham?
Więcej Gabrysia nie usłyszała. Cicho zamknęła za sobą drzwi i skierowała się do pomieszczenia zwanego szumnie socjalnym, gdzie na parapecie stał czajnik, a na maleńkim stoliku pod ścianą stały kubki, filiżanki, puszka z kawą i pudełko z herbatą. Czekając, aż woda się zagotuje, pomyślała, że taka dyrektor jak Karolina to skarb. Kawę można z nią wypić i normalnie pogadać, nie żadna pańcia, co to nosa ze swojej dziupli nie wyściubi, tylko pokazuje palcem co trzeba zrobić, a sama tylko rządzić by chciała.
- Ciekawe, co to za sprawa – powiedziała sama do siebie, wdychając z lubością zapach kawy, świeżo zaparzonej w kubkach z logo biblioteki. – Fajne te kubki – dodała z satysfakcją, stawiając gorący napój na tacy i ostrożnie ruszyła w stronę umówionego miejsca popołudniowej narady całego zespołu.

***
- To kto zacznie?
Gabrysia i Weronika wzruszyły ramionami jak na komendę.
- A to nie ty chciałaś z nami pogadać? – zapytała ta druga, starannie wsypując do swojego kubka kolejne łyżeczki cukru.
- Ej, przecież ty nie słodzisz! – Gabi z przerażeniem w oczach patrzyła na trzecią i czwartą porcję białych kryształków, ginących w gorącym napoju koleżanki. – Co ty wyprawiasz?
- A ile już wsypałam?
- Cztery.
- To jeszcze jedną i powinno być dobrze.
- Tylko nie mieszaj, bo nie lubisz zbyt słodkiej – popukała się w czoło Karolina – już koniec?
- Czego? – jednocześnie spytały dziewczyny.
- Liczenia, ile kto słodzi.
- Nikt nikomu nie liczy – zaperzyła się Weronika i chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Karolina zgromiła ją wzrokiem.
– Już nic nie mówię – dodał pojednawczo i objęła dłońmi kubek z kawą.
- To skoro wszystko wiadomo…
- Ja tam nic nie wiem – wyrwała się Gabrysia.
- Będzie spokój? Próbuję wam o czymś powiedzieć – zniecierpliwiła się Karola. – jak nie będziecie mi przerywać, to się dowiesz.
- A kto komu przerywa? – szczerze zdziwiła się Weronika – przecież słuchamy uważnie i milczymy.
- Nie wytrzymam – jęknęła Karola – nie mogę.
- Boli cię coś? – zaniepokojona Gabrysia spojrzała badawczo na kobietę – chcesz tabletkę?
Karolina plasnęła dłonią o kolano.
- Z wami nie wytrzymam! Mamy epidemię! Bibliotekę mamy zamkniętą!
- Ale przecież to nie przez nas? – zaoponowała Weronika – więc o co chodzi? Powiesz? Czy mamy się domyślać?
Karolina głośno westchnęła.
- To jeszcze raz. Musimy coś ustalić. Ja powiem, co wymyśliłam, a potem wy powiecie, jakie jest wasze zdanie na ten temat. Może tak być? – spytała z nadzieją na odpowiedź.
- Słuchaj, Karola – Gabi miała bardzo poważną minę – przecież od początku czekamy, co powiesz, bo mówisz cały czas, ale nie powiedziałaś jeszcze, o czym chcesz powiedzieć…
Sygnał telefonu rozległ się w najbardziej odpowiedniej chwili. Karolina z ulgą poderwała się z kanapy i szybkim krokiem podeszła do biurka.
- Miejska Biblioteka Publiczna, słucham.

***
- Ty coś wiesz? – szturchnęła Gabrysię Weronika, kiedy Karolina poszła odebrać telefon i zostały same – o czym miałyśmy rozmawiać?
- A niby skąd?  – Gabi wzruszyła ramionami i wypiła ostatni łyk kawy. – Jakbym wiedziała, to by było wiadomo, no nie?
Weronika chciała coś odpowiedzieć, ale w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
Dziewczyny spojrzały na siebie.
- Kto to? – oczy Gabi zrobiły się duże – czekasz na kogoś?
- Nie, a ty? – Weronika odpowiedziała także szeptem. – ale chyba trzeba zobaczyć…
- Dlaczego mówicie szeptem? – zainteresowała się nagle Karolina, która skończyła rozmowę i wróciła do czytelni – stało się coś?
-Ciii…! – uciszyła ją Gabi, kładąc palec na ustach – ktoś pukał…
Karola przewróciła oczami i sięgnęła po maseczkę leżącą na biurku.
- To przecież trzeba zobaczyć, kto to, może coś ważnego.
Maseczka uszyta przez zaprzyjaźnioną czytelniczkę, a przy okazji krawcową, prezentowała się całkiem dobrze.
- Jak wyglądam?
- Jak milion złotych. Dolarów. – zachichotała Weronika, a Gabrysia skinęła z powagą głową.
- Super, szefowo. Na bank możesz napadać. I na bank nikt cię nie pozna.
Pukanie, tym razem głośniejsze, rozległo się ponownie. Karolina ruszyła w stronę drzwi, a bibliotekarki w popłochu rzuciły się do szafki, w której były maseczki dla personelu. Żadna się nie przyznawała, ale bały się wizyty sanepidu. Wiadomo, że zawsze czegoś się można przyczepić. A potem nie będzie wolno otworzyć biblioteki dla czytelników, czekanie się będzie przedłużać, czytelnicy będą zniecierpliwieni dzwonić i dopytywać… nikt tego nie chciał.
Założyły maseczki i niepewnie ruszyły w ślad za Karoliną, ale uszły tylko kilka kroków.
- Naprawdę, nie trzeba było – usłyszały dochodzący z korytarza głos Karoliny. – Przecież my normalnie idziemy po pracy do domu. – mitygowała się.
- Ja tam swoje wiem – głos wydał się im znajomy – jak się pracuje, to się jest głodnym, a jak kiszki puste, to żadna praca nie idzie jak trzeba. A jak już pozwolą wam otworzyć bibliotekę dla ludzi, to nie będziecie mieć wytchnienia, bo ludzie czekają na książki. Jedzenie można kupić, nawet w tych czasach, a książek nie ma skąd brać. No, pani bierze. Sama piekłam. Z orzechami, dobre na pamięć. I z owocami, samo zdrowie. A galaretka – to na mocne kości. No, to idę. Do widzenia. Talerz zabiorę, jak będzie zjedzone.

Ktoś, kto zapukał do drzwi, nie mógł być z sanepidu.
Kobiety usłyszały szybkie, energiczne, głośne kroki i odgłos zamykających się drzwi.
Do czytelni weszła Karolina.
- Macie jeszcze kawę? – spytała – przyszły posiłki. Wzruszyłam się normalnie! – spojrzała na swoje koleżanki – widziałyście takie rzeczy? Pani Kołodziejowa przyniosła ciasto. Złoto nie kobieta! Werka, skocz wstawić wodę, herbaty się napijemy do tego placka. A potem – do roboty. Musimy się wziąć za porządki. Ludzie czekają, kiedy będzie można czytać!
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w czytelni zrobiło się nagle cicho i pusto. Weronika poszła zaparzyć herbatę, Gabrysia postanowiła sprawdzić rezerwacje na książki, a Karolina zawróciła na pięcie i powędrowała do swojego gabinetu, żeby pod pozorem alergii na pyłki wytrzeć oczy, które – nie wiadomo dlaczego – nagle zrobiły się dziwnie wilgotne.

***
Czwartek zaczął się od niespodzianki.
Kiedy Karolina przekroczyła próg biblioteki, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, była sterta książek na środku wypożyczalni. Wyglądało to tak, jakby ktoś wysypał książki prosto z worka na podłogę.
- Jesteś, w końcu! – usłyszała przytłumiony głos Weroniki, dobiegający jakby z oddali – ileż można czekać na własnego dyrektora.
Karolina zdębiała.
- Jest za dziesięć dziewiąta. Pracujemy od dziewiątej – próbowała tłumaczyć – stało się coś?
- Nie, no skąd – sapnęła Weronika, przeciskając się między regałami z kilkunastoma książkami w rękach – wszystko w jak najlepszym porządku, co też mogłoby się stać? Cisza i spokój – pokiwała głową i odetchnęła, kiedy udało się jej umieścić książki na biurku.
- A te książki na środku to efekt tego porządku i ciszy? – zaryzykowała żart Karola – czy coś innego?
- To jest efekt naszej wczorajszej rozmowy – włączyła się Gabrysia, która bezszelestnie weszła do wypożyczalni. – Gadałyśmy z Werką przez telefon wczoraj jeszcze – ciągnęła – trochę mi opowiadała o tym, co czasem znajdujemy w książkach. Nie wierzyłam.
Karolina zamachała gwałtownie rękami.
- Czekaj, powoli. Nie wierzyłaś, że co?
- No w to, co znajduje się w książkach. – powtórzyła powoli Gabrysia, patrząc badawczo na Karolę – coś nie tak powiedziałam?
- Zakładki! – rzuciła Weronika – opowiadałam Gabi o zakładkach! Nie o treści!
- Uff, bo już myślałam, że pracujemy z krytykiem literackim – odetchnęła Karola. – No i co z tymi zakładkami?
- No bo ja nie wierzyłam – kontynuowała swoją wypowiedź Gabrysia - Bilety, kawałki gazet, patyczki po lodach, wszystko rozumiem. Ale listy, mandaty i faktury? Nie jestem w stanie tego pojąć.
- To wszystko rozumiesz czy nie jesteś w stanie jednak czegoś pojąć? – mrugnęła do niej Karola i roześmiała się sama ze swojego żartu – wiesz, trzeba być precyzyjnym.
- A pamiętasz hit z wakacji? – zwróciła się do niej Weronika – grzebień?
- O tak! – Karola uśmiechnęła się na to wspomnienie – bez dwóch zębów! I nasze dochodzenie, do kogo też mógłby należeć. To były czasy – rozmarzyła się – czytelnicy wchodzili i wychodzili prawie bez przerwy; konkursy, spotkania autorskie, lekcje biblioteczne, spotkania ze sztuką… - myślicie, że to kiedyś wróci? – spojrzała na swoje koleżanki z nadzieją – będzie jak dawniej?
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wszystkie miały swoje obawy, ale też każda miała swoje marzenia i każda – tęskniła za prawdziwym życiem w bibliotece.
- Wiesz, Karola – odezwała się Gabrysia – ja myślę, że nigdy nie będzie tak, jak było. Będzie piękniej niż kiedykolwiek – dodała prędko widząc mars na twarzy swojej dyrektor – będzie zupełnie inaczej.
Karola otrząsnęła się z chwilowej zadumy.
- Ale żeby tak było – powiedziała już normalnym głosem – musimy wziąć się do roboty. Najpierw uprzątnąć tą kupkę książek – wskazała palcem – a w ogóle dlaczego one tam leżą?
- Bo ja chciałam je poukładać i poustawiać. – wyrwała się do odpowiedzi Weronika – ale okładki są zniszczone, więc pomyślałam, że zmienimy okładki, a potem się poustawia na półkach tak jak należy.
Karola przytaknęła.
- Może tak być. To ja idę zmienić buty i zdjąć płaszcz. Chcecie kawy? Mam pewien pomysł, ale trzeba to przegadać. Pogotowie książkowe. Jak wam to się podoba?
- Fajnie! – Weronika aż klasnęła w dłonie – nie wiem, jak mi się podoba, ale brzmi bardzo obiecująco.
- No. To załatwione – uśmiechnęła się Karola – ogarnę się i zaraz wracam, a wy uporajcie się z tą… górką z podłogi.
Wszyscy ruszyli do swoich zajęć. Karola do gabinetu, Weronika zniknęła za regałem w poszukiwaniu folii na nowe okładki, a Gabrysia podniosła słuchawkę telefonu, bo sygnał oznajmił, że ktoś chce z nimi rozmawiać. Zaczynał się dobry, pracowity, obiecujący dzień.

***

Ten pomysł Karoliny był niesamowity. Było z tym trochę zamieszania, bo trzeba było wszystkiego dopilnować: zdezynfekować ręce, pamiętać o rękawiczkach i maseczce, nie podchodzić za blisko do siebie nawzajem, ale i Gabrysia, i Weronika bardzo szybko się wdrożyły. Kiedy odebrały chyba szósty albo siódmy telefon z prośbą o konkretne książki, już było widać, że całe przedsięwzięcie będzie ogromnym sukcesem.
- Dobrze jest robić coś dobrego – westchnęła z uśmiechem Gabi, kiedy czwarty raz w ciągu dwóch godzin zaniosła zamówione książki czekającemu na dole czytelnikowi – od razu lepiej się oddycha. I lepiej można się poczuć.
- Lepiej się oddycha, bo jak pochodzisz po schodach, to płuca muszą trochę popracować – zauważyła Gabrysia i pokiwała głową – tak, tak, koleżanko. Przez tą całą kwarantannę kości nam się zastały i kondycja spadła aż grzmotnęło. Jak tylko będzie można wychodzić dalej niż do sklepu i do pracy, to pójdę na długi spacer. – postanowiła i jak na potwierdzenie tych słów głośno postawiła pieczątkę na siedemnastej stronie najnowszej części „Szklanego tronu”.
- Kto spadł i skąd? – wchodząca do biblioteki Karolina usłyszała tylko fragment rozmowy, ale to wystarczyło, żeby podnieść jej ciśnienie – całe jesteście?
- Spokojnie, pani dyrektor – roześmiała się Werka – mowa o kondycji. Nic jej nie jest – mrugnęła okiem – trzeba tylko nad nią trochę popracować, bo rozleniwiła się przez tą izolację i kwarantannę i wszelkie ograniczenia. Zasiedziałyśmy się i tyle. Pani dyrektor też, jak słychać, brakuje ruchu. Zadyszka po wejściu na pierwsze piętro? – zawiesiła głos, żeby dać Karoli możliwość odpowiedzi.
Ta gwałtownie pokręciła głową.
- Jaka zadyszka? Ja tylko … głęboko oddycham – próbowała być poważna, ale nie dała rady i głośno się roześmiała. – macie rację. Trochę się zasapałam. Ale to minie. Jak tylko pozwolą wyjść na spacer, a nie tylko w pilnej życiowej potrzebie. A jak tam dziś wypożyczenia? Są chętni?
Jak na potwierdzenie zadzwonił telefon. Weronika podeszła do słuchawki i z miną pt. „Pewnie, że są, jeszcze jak!” nacisnęła zielony guzik.
- Miejska Biblioteka Publiczna, słucham. O, pani Maria. Tak, już mamy przygotowane. Za pięć minut będę na dole.
- Ja zaniosę – wyrwała się Karolina – muszę popracować na kondycją – mrugnęła do dziewczyn porozumiewawczo. - Gabi, wstaw wodę na kawę. Zjemy jakieś śniadanie, jak wrócę. Mam płatki i mleko, jakby któraś chciała. I ciasteczko od mamusi!
Wizja wspólnego okazała się bardzo kusząca.
Już za chwilę na stoliku parowały kubki z kawą, a płatki zalane mlekiem pachniały naprawdę dobrze.
- Dobre śniadanie w dobrym towarzystwie to dobry początek dobrego dnia – zabłysnęła Weronika, a Gabrysia dodała – bo żeby pracować nad kondycją, też trzeba mieć siłę.
Roześmiały się jak na komendę, prawie zagłuszając tym sygnał telefonu, który oznajmił, że po drugiej stronie słuchawki czeka kolejny, stęskniony za książkami, wierny czytelnik. Ten dzień zapowiadał się na bardzo pracowity.

***
Od rana lało. Wszyscy długo czekali na deszcz, ale takiej ulewy nikt się nie spodziewał. Woda szerokim strumieniem spływała chodnikami i ulicą, każda nierówność terenu wypełniona była wodą, a kałuże rozlewały się na każdym parkingu, placu i na każdej większej powierzchni. Wszędzie było mokro. Karolina zazwyczaj w takich sytuacjach zwykła mawiać, że nie trzeba jechać nad morze, bo w zasięgu ręki jest całe morze wody, ale nawet ona musiała przyznać, że dawno nie było takiej nawałnicy.
Wycieraczki samochodu nie nadążały zgarniać takiej masy wody z szyby, więc trzeba było jechać naprawdę powoli i uważnie. Na szczęście biblioteka miała swój parking na tyłach budynku, więc nie było kłopotu ze znalezieniem miejsca na postój. Parasolkę otworzyła zanim wysiadła z auta, ale deszcz zdołał ją porządnie zmoczyć. Kilka szybkich kroków i była w budynku. Parasolkę zostawiła na holu, a sama skierowała kroki do biblioteki na piętrze. Drzwi były otwarte.
- Ależ parszywa pogoda! – rzuciła od progu – deszcz jest potrzebny, ale takie coś? Masakra!
Odpowiedziała jej cisza.
Zajrzała do czytelni, a potem do wypożyczalni.
- O, tutaj jesteście! – zauważyła dwie sylwetki stojące przy oknie. – co tam ciekawego?
- Weronika właśnie się zastanawia, ile samochodów jednocześnie może u nas zaparkować. – odezwała się Gabrysia wskazując ręką w kierunku koleżanki. – A zakładając, że w każdym samochodzie będzie komplet osób, to wyliczyła, że do biblioteki może przyjść na raz nawet 100 osób.
Karolina zdębiała.
- Ty tak serio? – spytała Weronikę – naprawdę nam tego życzysz?
- A szefowa by nie chciała? – odwróciła się od okna Werka i spojrzała na Karolę – nie tęskno ci?
- Pewnie, że tęskno. Ale jednocześnie? – toż to więcej niż może być w kościele. Od razu by nas zamknęli, daliby mandat i zakazali działalności.
- Ale przecież – stropiła się Weronika – nie mówię, że tak będzie, tylko że mogłoby tak być. Marzę sobie. – próbowała się tłumaczyć.
Karolina żartobliwie pogroziła jej palcem.
- Uważajcie, o czym marzycie. Marzenia czasem się spełniają – pokiwała głową – idę zdjąć te przemoczone ubrania.
- Ale Karola – zatrzymała ją Werka – myślisz, że będzie jeszcze tak, że ludzie przyjdą, usiądą przy biurku, jak dawniej, że pogadamy ze sobą, a w czytelni będzie słychać rozmowy, że dzieci będą przychodzić do nas na zajęcia, że nie trzeba będzie tych wszystkich szyb, przesłon, płynów kwarantanny książek?
- No pewnie, że będzie – momentalnie odpowiedziała Karolina – jasne, że tak. I myślę, że już niedługo.
- Naprawdę?! - wybrzmiało jednocześnie z ust Gabrysi i Weroniki – kiedy?
- Jak tylko ogłoszą koniec tej zarazy. A wtedy, obiecuję wam uroczyście, że najpierw urządzimy rytualne palenie maseczek, a potem urządzimy nowe wielki otwarcie. – z uśmiechem odpowiedziała Karola i dodała – trzeba być dobrej myśli. I to jest polecenie służbowe, zrozumiano?
- Tak jest! – wykrzyknęły obie bibliotekarki, a zegar na ścianie ochoczo wybił dziewiątą.
Zaczynał się nowy dzień, pełen wyzwań i pracy. Za chwilę miał przyjść po swoje książki pierwszy umówiony czytelnik.

(Tekst został opublikowany na stronie www. biblioteka.bychawa.pl ,podczas Tygodnia Bibliotek 2020, który odbywał się pod hasłem: Zasmakuj w bibliotece)

Życie nie stoi w miejscu...

  Płomień maleńkiej świecy rozpalał się coraz bardziej. Z początku nieśmiało, a potem coraz odważniej wspinał się po jedwabnym sznureczku, o...