20 lat temu, Warszawa –
Ochota.
Dzień prawie jak co dzień.
Wstałam za późno. Dlaczego ten przeklęty
budzik nie zadzwonił? Biegając jak oparzona ubierałam się, jednocześnie pakując
torbę do pracy. Wybiegam z mieszkania i zatrzaskuję klucze wewnątrz.
Trudno, poczekam wieczorem na schodach na powrót Oli. Teraz tylko się nie
spóźnić.
Jakie szczęście, że winda stoi na moim
piętrze. Wchodzę, naciskam guzik z literą „P”. Słyszę głos sąsiadki:
- Jeszcze ja!
Przytrzymuję drzwi. Niemal wbiega - z psem,
wylewnie dziękuje za siebie i za Maksa:
- Prawda, Maksiu, że się cieszymy? Biedaku,
już zaraz będzie spacerek...
Ruszamy… i za chwilę stajemy.
Parter? Nie, piąte piętro. Ja mieszkam na szóstym, nie najechałam się. Patrzę
na zegarek. Stoi. Pewnie solidaryzuje się z windą.
- Która jest godzina? – pytam sąsiadkę.
- Godzina spaceru Maksia, proszę pani! –
wykrzykuje i zaczyna nerwowo naciskać wszystkie przyciski po kolei. Guzik
alarmu nie działa, więc zaczynamy walić w drzwi. Pies nam pomaga. Nie wali w
drzwi, szczeka. Ktoś usłyszał. Po półgodzinie winda rusza.
Wypadam z budynku, usiłuję wsiąść do
tramwaju, ale ten odjeżdża. Wsiadam do następnego. Zakładam na uszy
słuchawki od empetrójki, podkręcam głośność. O, tak jest dobrze. Uwielbiam Oldfielda.
Nie słyszę odgłosów miasta, słyszę muzykę.
Dojeżdżamy do Centrum. Wychodzę z tramwaju, idę
do metra. Zajmuję miejsce siedzące, ciągle słuchając. Jest mi dobrze. Zbyt
dobrze… Zasypiam. Budzi mnie jakieś szarpanie. Otwieram oczy. Jakiś facet tarmosi
mnie za ramię. Rusza ustami, ale ja go nie słyszę. Straciłam słuch??? A nie, to
słuchawki. Zdejmuję.
-To ostatni przystanek, musi pani wysiąść.
Cholera, powinnam była to zrobić przystanek wcześniej. Przechodzę na drugą stronę peronu, znów słuchając muzyki. Tym razem głośniej, żeby nie zasnąć. Przyjeżdża pociąg. Jeden krok i jestem w wagonie.
Czemu ci ludzie tak na mnie patrzą? Podchodzi
jakiś gość w mundurze. Pokazuje, żeby zdjąć słuchawki. Zdejmuję.
- Czy pani jedzie tym pociągiem?
Kiepski pomysł na podryw. Krzywię się w
grymasie pod tytułem „Wymyśl coś lepszego”.
On nie odpuszcza:
- Czy
pani jest pracownikiem metra?
Parskam śmiechem.
- Nie proszę pana, nauczyciele polskiego też
są potrzebni.
Co za gość. Żadnego uśmiechu, zero reakcji.
Szkoda, że nie jestem psychologiem.
- To
proszę wysiąść, to pociąg dla pracowników metra, on jedzie w głąb stacji, tam
nie wolno przebywać osobom postronnym.
Jakby zapowiadał prognozę pogody. Po chwili
dociera do mnie, co usłyszałam.
- To jak mam dojechać do pracy? – mówię niby
spokojnie.
- Za chwilę podjedzie kolejny pociąg, który
panią zawiezie na właściwą stację.
Rezygnuję z podróży. A raczej – jestem
zrezygnowana.
Mam jakieś deja vu. Znowu wysiadam, a za chwilę znowu wsiadam. Zaklęty krąg czy
rollercoaster?
Wreszcie. Stacja Natolin.
Wybiegam po schodach na górę. Godzina
spóźnienia. No ładnie. Dyrektor mnie zabije. Wpadam na teren szkoły. Furtka
otwarta, ale drzwi szkoły zamknięte. Dzwonię, pukam, szarpię za klamkę. Z pobliskiej plebanii wygląda ksiądz wikary.
- Coś się stało? Dziś zamknięte. Pani
przyjdzie w poniedziałek.
Szybko mrugam oczami. Może śpię? No nie,
wikary jest prawdziwy.
- Ale jak to zamknięte? Ja tu pracuję.
Dlaczego zamknięte? Ja mam lekcje, spóźniłam się, bo winda, tramwaj, metro i
pies sąsiadki, ale już jestem.
Ksiądz bardzo uważnie mi się przygląda.
- Może wody? Słońce dziś bardzo grzeje, może
pani wejdzie, odpocznie…
- Nie chcę wchodzić! – denerwuję się - nie chcę odpoczywać! Chcę pracować, chcę
iść do dzieci, mam lekcje!
Ksiądz wykonuje rękami jakieś niezrozumiałe
dla mnie gesty.
- Ale spokojnie, to dobrze, że pani chce
pracować, dzieci na pewno panią polubiły, jest pani taka … - zawahał się –
niepowtarzalna. Ale…
- Ale co? – wyrzucam z siebie mało grzecznie.
- Ale dziś sobota. Proszę wrócić w
poniedziałek.
Ten guzik w windzie… P… To nie parter. To
pech. Trzeba było nie wsiadać.