niedziela, 1 marca 2020

Wejście na posesję 20 metrów dalej

Piąta trzydzieści rano.
Jeszcze trochę zaspane miasto i trochę niemrawi ludzie. Chłodno. Wszędzie widać postawione kołnierze, czapki i kaptury. Okazuje się, że nawet ubranym od stóp do głów można wyglądać wyzywająco. Można zniechęcać wzrokiem i sposobem chodzenia. A nawet sposobem, w jaki czeka się na zmianę świateł na przejściu.


Chodnik wiedzie prosto, choć trzeba bardzo uważać na nogi. Prosto - przed siebie, choć płyty chodnikowe pamiętają pewnie zamierzchłe czasy poprzedniego stulecia. Niby niedużo, ale i nie tak mało. Ludzie, którzy urodzili się w XX wieku, są już dorośli. A raczej – pełnoletni. Różnica – subtelna, acz wyraźna.
Do miejsca, gdzie się umówiłam, jeszcze kilkaset metrów, ale mam spory zapas czasu. Idę zatem powoli; nigdzie się nie śpieszę. Rozglądam się ciekawie dokoła. Znam to miasto, kiedyś tu przez jakiś czas mieszkałam, ale o tej porze wszystko wygląda inaczej. Nie jakoś ciekawiej. Ale – inaczej, bardziej świeżo i lekko, bez tego przytłoczenia całodziennym hałasem, bez ciężaru całego dnia, bez odgłosu klaksonów, bez burzy emocji, jakie towarzyszą ludziom w ich pracy, w drodze do domu, po zakupy, w autobusach i hipermarketach.


Mijam stare, zniszczone ogrodzenie. Zrobione w dawnym stylu, z powyginanych fantazyjnie stalowych prętów, z których tu i ówdzie odpadły już metalowe kółeczka, blaszki i kulki. Płot jest zardzewiały i widać, że nikt dawno się nim nie zajmował. Stoi jednak na straży, resztkami sił broniąc dostępu do znajdującej się za nim posesji tym, którzy mieliby ochotę zakłócić bezruch tego miejsca. Ogrodzenie zaczyna się bramą, równie zardzewiałą i zniszczoną, jak cała konstrukcja. Oba jej skrzydła są połączone starym, grubym łańcuchem, kilkakrotnie okręconym wokół jej osnowy. Końce łańcucha łączy kłódka. Potężna, duża, na pierwszy rzut oka ciężka i nie do sforsowania. Zadziwiająco nowoczesna. I błyszcząca w promieniach poranka, lśniąca nowością.


Przystanęłam, zaskoczona tą odmiennością.
Za ogrodzeniem wznosi się budynek. Stary, opuszczony, straszący pustymi futrynami po oknach. Miejsca, gdzie kiedyś były drzwi, są zasłonięte deskami, przybitymi poziomo i – niby pieczęć – na ukos, od lewego dolnego rogu do prawego górnego. Wejścia nie ma. Na dachu smętnie sterczą resztki komina z czerwonej cegły, a tuż obok – kawałek jakiejś konstrukcji, z której zwisają kawałki drutów, poruszane wiatrem, na darmo próbujące zerwać się z tej uwięzi.
Dawno nikogo tu nie było. Resztki pozimowej flory, swobodnie i bez żadnego skrępowania okalające budowlę, nie noszą żadnych śladów jakiejkolwiek bytności.
Idę dalej, cały czas wzdłuż ogrodzenia, które – raptownie się kończy, odsłaniając ślady korozji i ludzkiej ingerencji – ostre, niczym nie zabezpieczone, końcówki porozcinanych prętów jawią mi się niby zaproszenie do odwiedzin, z którego za żadną cenę nie chciałabym skorzystać. Kilka metrów dalej – furtka. Zdezelowana i zniszczona, z połamanymi prętami i zniszczonym górnym zawiasem, a na furtce napis: „Wejście wzbronione. Wejście na posesję 20 metrów dalej”.
Powoli oddalam się w kierunku miejsca mojego umówionego spotkania. Napis z furtki unoszę pod powiekami. Głęboko oddycham. Czuję, jak powietrze dociera do każdego zakamarka mojego organizmu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Życie nie stoi w miejscu...

  Płomień maleńkiej świecy rozpalał się coraz bardziej. Z początku nieśmiało, a potem coraz odważniej wspinał się po jedwabnym sznureczku, o...