Piąta trzydzieści rano.
Jeszcze trochę zaspane
miasto i trochę niemrawi ludzie. Chłodno. Wszędzie widać postawione kołnierze,
czapki i kaptury. Okazuje się, że nawet ubranym od stóp do głów można wyglądać
wyzywająco. Można zniechęcać wzrokiem i sposobem chodzenia. A nawet sposobem, w
jaki czeka się na zmianę świateł na przejściu.
Chodnik wiedzie prosto, choć
trzeba bardzo uważać na nogi. Prosto - przed siebie, choć płyty chodnikowe
pamiętają pewnie zamierzchłe czasy poprzedniego stulecia. Niby niedużo, ale i
nie tak mało. Ludzie, którzy urodzili się w XX wieku, są już dorośli. A raczej
– pełnoletni. Różnica – subtelna, acz wyraźna.
Do miejsca, gdzie się
umówiłam, jeszcze kilkaset metrów, ale mam spory zapas czasu. Idę zatem powoli;
nigdzie się nie śpieszę. Rozglądam się ciekawie dokoła. Znam to miasto, kiedyś
tu przez jakiś czas mieszkałam, ale o tej porze wszystko wygląda inaczej. Nie
jakoś ciekawiej. Ale – inaczej, bardziej świeżo i lekko, bez tego przytłoczenia
całodziennym hałasem, bez ciężaru całego dnia, bez odgłosu klaksonów, bez burzy
emocji, jakie towarzyszą ludziom w ich pracy, w drodze do domu, po zakupy, w
autobusach i hipermarketach.
Mijam stare, zniszczone
ogrodzenie. Zrobione w dawnym stylu, z powyginanych fantazyjnie stalowych
prętów, z których tu i ówdzie odpadły już metalowe kółeczka, blaszki i kulki.
Płot jest zardzewiały i widać, że nikt dawno się nim nie zajmował. Stoi jednak
na straży, resztkami sił broniąc dostępu do znajdującej się za nim posesji tym,
którzy mieliby ochotę zakłócić bezruch tego miejsca. Ogrodzenie zaczyna się
bramą, równie zardzewiałą i zniszczoną, jak cała konstrukcja. Oba jej skrzydła
są połączone starym, grubym łańcuchem, kilkakrotnie okręconym wokół jej osnowy.
Końce łańcucha łączy kłódka. Potężna, duża, na pierwszy rzut oka ciężka i nie
do sforsowania. Zadziwiająco nowoczesna. I błyszcząca w promieniach poranka,
lśniąca nowością.
Przystanęłam, zaskoczona tą
odmiennością.
Za ogrodzeniem wznosi się
budynek. Stary, opuszczony, straszący pustymi futrynami po oknach. Miejsca,
gdzie kiedyś były drzwi, są zasłonięte deskami, przybitymi poziomo i – niby
pieczęć – na ukos, od lewego dolnego rogu do prawego górnego. Wejścia nie ma.
Na dachu smętnie sterczą resztki komina z czerwonej cegły, a tuż obok – kawałek
jakiejś konstrukcji, z której zwisają kawałki drutów, poruszane wiatrem, na
darmo próbujące zerwać się z tej uwięzi.
Dawno nikogo tu nie było.
Resztki pozimowej flory, swobodnie i bez żadnego skrępowania okalające budowlę,
nie noszą żadnych śladów jakiejkolwiek bytności.
Idę dalej, cały czas wzdłuż
ogrodzenia, które – raptownie się kończy, odsłaniając ślady korozji i ludzkiej
ingerencji – ostre, niczym nie zabezpieczone, końcówki porozcinanych prętów
jawią mi się niby zaproszenie do odwiedzin, z którego za żadną cenę nie
chciałabym skorzystać. Kilka metrów dalej – furtka. Zdezelowana i zniszczona, z
połamanymi prętami i zniszczonym górnym zawiasem, a na furtce napis: „Wejście wzbronione.
Wejście na posesję 20 metrów dalej”.
Powoli oddalam się w kierunku miejsca mojego umówionego spotkania. Napis
z furtki unoszę pod powiekami. Głęboko oddycham. Czuję, jak powietrze dociera
do każdego zakamarka mojego organizmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz