***
Tamtego
dnia miało nie być w kalendarzu. Miał być inny. Pod tą samą datą, może nawet w
tym samym miejscu, ale – na pewno nie miało się nic wydarzyć. Marzec miał być wiosenny i spokojny, ziemia miała
powoli odkrywać swoją siłę, pokazując, powoli i nie od razu, życie, jakie w
ciągu zimy ukołysała mrozem i śniegiem, a teraz wracała je do życia słońcem
delikatnym, przyjemnym deszczem; drzewa miały zielenieć, trawa miała rosnąć z
początku powoli i nieśmiało, a potem – jak na wyścigi; ptaki miały śpiewać od
świtu do zmierzchu, nie dając się skupić na niczym, bo chciałby się tylko
słuchać i słuchać.
Zamiast
tego nie było nic. Pustka, której nie można było dotknąć, a mimo to była niemal
widoczna i osaczała ze wszystkich stron…
- Dziadku, ja już pójdę, dobrze? Poradzisz sobie z
rozliczeniem kasy? – Klara skończyła zmywać podłogę i z takim pytaniem zajrzała
na zaplecze, gdzie starszy mężczyzna siedział nad fakturami.
- Dobrze, dobrze, pewnie, leć już. Ze wszystkim sobie
poradzę – pan Władek uśmiechnął się do swojej ukochanej, jedynej wnuczki.
To było dobre dziecko. Od kilku lat pomagała mu w
sklepiku i nigdy nie zdarzyło się, aby nie przyszła, kiedy ją o to poprosił.
Zawsze gotowa, chętna, pomocna. A przy tym klienci ją lubili, bo była miła i
umiała doradzić, nie tak, jak tamten, pożal się Boże, praktykant, który nie
odróżniał kolorów. Wytrzymał z nim do końca umowy o praktykę, ale o dalszej
współpracy słyszeć nie chciał. Odmówił grzecznie, ale stanowczo.
Sam był coraz starszy. Nie zawsze też zdrowie mu
dopisywało tak, jak by sobie tego życzył. Klara była dla niego ogromnym
wsparciem i nawet skrycie marzył, że kiedyś przejmie po nim ten sklepik. Nie
było z niego kokosów, ale też on nie był łasy na pieniądze. Ot, tylko tyle,
żeby uczciwie żyć, mieć z czego opłacić rachunki i od czasu do czasu móc
odłożyć kilka złotych na rachunek oszczędnościowy.
Pan Władek był prostym człowiekiem. Od pięciu lat
mieszkał w kamienicy razem z rodziną swojej córki. Kiedy zmarła Aniela, jego
żona, nie chciał mieszkać sam. Wszystko tam przypominało mu wspólne lata z tą,
której już nigdy miał nie zobaczyć. Nie radził sobie z samotnością, z tą
dzwoniącą w uszach ciszą, z tym wszędobylskim, wydawałoby się, ironicznym
chichotem losu. Życie nigdy pana Władka nie oszczędzało, a śmierć jego żony
była tą kroplą, która przelała czarę goryczy. Wtedy, po pogrzebie, gdyby nie
Klara – pan Władek nie miał dokąd iść. Miał dom, do którego nie chciał wracać.
Klara to widziała. Bez słowa wzięła go za rękę i zaprowadziła do samochodu,
którym pojechali razem do jego mieszkania Wzięli trochę rzeczy i po prostu –
zabrali dziadka do siebie. Bardzo był im za to wdzięczny. Myślał nawet, że może
pomieszka u nich trochę i wróci, ale było im dobrze razem, a Klara uprosiła go,
aby z nimi został. Małgorzata i Michał, rodzice Klary, nie mieli nic przeciwko.
Więc został. Sam nie wiedział, dlaczego. Ale tych pięć lat upłynęło nie wiadomo
kiedy i jakoś nikomu nie przychodziło do głowy, że może być inaczej.
Piękne...wzruszające. ..i takie prawdziwe! Chcę czytać dalej...
OdpowiedzUsuńCzekam na ciąg dalszy! Niecierpliwie!
OdpowiedzUsuń