Płomyk nie miał wyjścia. Świecił i przygrzewał, bo tylko to potrafił. I
może nie byłoby o czym pisać, ale…
Tamten dzień zaczął
się smutno. Ktoś nie dopilnował ognia w kominku i Płomyk powoli znikał. Żył
jeszcze w iskrach rozżarzonego popiołu, w niedopalonym konarze, który – włożony
do paleniska mokry – zdążył wyschnąć, ale nie zdążył spłonąć, tylko ledwo,
ledwo się tlił.
Można było go dostrzec
to tu, to tam – pojawiał się na chwilę, czasem rozbłysnął w jakimś
drewnianym okruszku, niestrawionym jeszcze ogniem – a potem znów przygasał
i zanikał.
Płomyk nie chciał
ginąć. Lubił swój kominek, lubił miękkość drewna sosnowego i siłę drewna dębu.
Lubił przeskakiwać z maleńkich gałązek na coraz większe i większe, lubił wtulać
się w grube, mocne konary suchych drew dorzucanych do kominka. A najbardziej
lubił trzask drewna, kiedy, nadpalone, łamało się na kawałki i przez kilka
chwil płonęło żywszym ogniem, aby w końcu zamienić się w popiół. Wspominał te chwile
zawsze z radością; była w tym jakaś tajemnica, której nie dawało się
odkryć. Za każdym razem wszystko wyglądało niby tak samo, a jednak inaczej.
Płomyk nie wiedział, dlaczego tak jest. Był tylko małym Ognikiem, który
przeskakiwał z jednej gałązki na drugą.
Tamtego dnia Płomyk
zrozumiał, że to już chyba koniec. Zgasło światełko nocnej lampki, obok kominka
zaczynali krzątać się ludzie. Jakiś mały chłopiec przez chwilę przykucnął przed
paleniskiem, ale za chwilę ktoś go zawołał i drobna dziecięca twarzyczka zniknęła
z pola widzenia Płomyka. Przestraszył się. Prawie przeczuwał, co będzie za
chwilę… a raczej – czego NIE będzie. A tyle jeszcze mogło go spotkać.
Był ciekawy zapachu
lipy i brzozy, o którym znajome Płomienie mówiły, że jest zupełnie inny.
Zastanawiał się, czy gałązki buku i wierzby są tak samo przyjemne w dotyku jak
te z klonu i czy to prawda, że kiedy palą się gałęzie drzew owocowych, to
w kominku pachnie jabłkami.
A teraz – za chwilę
zgaśnie i niczego się już nie dowie. Płomyk ostatkiem sił wspiął się na
nadpalony kawałek drewna.
I wtedy... mały chłopiec
wrócił, a razem z nim jego tata i mama. Mężczyzna otworzył kratkę kominka,
delikatnie dmuchnął w ostatnie iskierki mrugające z popiołu. Delikatnie włożył
do paleniska kilka patyczków tak drobnych, że Płomyk nigdy wcześniej takich nie
widział. Podskoczył do góry z radości i … otoczył gałązki drobnymi języczkami
ognia. Potem przeskoczył na kolejne i kolejne gałązki, gałęzie, drwa i polana,
aż nagle stał się ogromnym, jasnym Płomieniem, który trzaskając wesoło, śpiewał
piosenkę o tym, że najważniejsze, to umieć się sobą dzielić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz