Moje zacisze.
Moje biurko,
przy którym spędzam - pisząc, czytając, przygotowując się do pracy, projektując
- długie godziny.
Mój pokój, do
którego rzadko kto wchodzi, bo "tu jest wszystko": koraliki, kartki
papieru, pudełka z drobiazgami na komodzie, gilotyna do papieru, laptop,
drukarka. I mój tapczan, stary, wysłużony, z dokładnie widocznym miejscem,
gdzie najchętniej siadam, opierając się o ścianę - z książką, z kubkiem
aromatycznej herbaty, przykryta kocem.
Tutaj pracuję
i odpoczywam.
Nie ma tu
telewizora ani radia. Nie ma foteli ani stolika, przy którym możnaby wypić kawę
czy herbatę.
Jest cisza.
Tylko czasem odezwie się drukarka, kiedy jakaś praca jest gotowa, albo komórka,
która ma swoje miejsce na biurku - kiedy ktoś zadzwoni.
Ciekawe, że
tej ciszy nic nie przerywa. To trochę jak z silentium sacrum, które trwa mimo
wypowiadanych na głos modlitw.
Okno w
pokoju, z opuszczonymi zazwyczaj roletami - przez tę moją nieszczęsną migrenę,
która powoduje, że każdy promyk słońca poraża wszystkie zmysły i nie daje żyć,
pracować, oddychać. Kiedy nie ma słońca, czasem spoglądam przez to okno na
ciekawskie kawki, które po sąsiedzku mają swoje centrum obserwacyjne, na okna
rozświetlone, coraz częściej, ekranami laptopów i telewizorów, na samotnych
przechodniów, zmierzających po całym dniu pracy do domu.
Krzyż na
ścianie nad tapczanem. Bez niego mój pokój byłby pusty i nijaki. Tak jak bez
maleńkiej świeczki na półce nad biurkiem, którą zapalam, kiedy klękam do
wieczornej modlitwy.
Ileż ten mój
krzyż wysłuchał historii! Jak bardzo jest on dla mnie cenny...
Mój pokój.
Moje małe
miejsce na ziemi.